— Pracujemy wszyscy! — odparła poważnie.
— Wacku, — zwrócił się Niedobitowski do młodszego — zaprowadź pana doktora na kaczki.
— Służę wieczorem na ciąg.
— Na cietrzewie już za późno?
— Małe toki. Mnóstwo cietrzewi przepadło w pożarach lasów.
— To się las kilkakrotnie palił?
— Pierwsi palili Moskale i uchodźcy — potem Niemcy, gdy palili łąki — wreszcie bolszewicy w dwudziestym roku. Nie las to, a czarne szkielety, tak zniszczony, że nawet pomimo najlepszej chęci i starań rząd polski nic nie znalazł dla chłopów na odbudowę. Cztery razy sprowadzał różne komisje i polskie misje Metodystów — i nic wziąć nie mogli.
— Ale zagajniki puściły się bujnie i już tak strasznie nie wygląda! — rzucił Niedobitowski.
— A susz można wyprzedać! — pocieszał doktór.
— Kupców na drwa niema, a chłopi wolą kraść, niż kupować — wtrącił apatycznie starszy.
Obiad był skończony, gdy psy podniosły larum i przed ganeczek zajechała furka, a na niej jakiś jegomość w czapce z orzełkiem i skórzaną teczką pod pachą.
— Urzędnik! — szepnęła Niedobitowska, blednąc.
Gospodarz wyszedł naprzeciw, chłopcy zniknęli w kuchni — pani domu spiesznie sprzątała.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/132
Ta strona została uwierzytelniona.