w śnieżnej masie kwiecia, w śpiewie radosnym ptaków, w błękicie nieba, w powietrzu, przesiąkłem wonią pąków.
— Cudna wiosna! — bąknął doktór, mając gardło ściśnięte i jakiś ucisk w piersiach.
Ale Niedobitowska patrzała przed siebie oczami, w których malowała się jakby zgroza.
— Za co i dla czego myśmy skazani na zgubę? — zawołała wreszcie.
— Jakto? Kto? Państwo?
— My tu wszyscy — Polacy — tu od wieków osiedli. Całą moskiewską niewolę przetrwaliśmy. Dwa powstania, rewolucję w 1905, wielką wojnę, bolszewików — wszystko! Żeby się tego doczekać!
— Czasy są trudne, ale nie trzeba tracić nadziei. Przeżywamy kryzys materjalny bardzo ciężki — ale...
Niedobitowska zwróciła swe zgaszone oczy na doktora.
— Nie o tem mowa, nie to nas gnębi. Przywykliśmy do nędzy i niedostatku. Dzieci niema za co uczyć — żyjemy w tej jamie, nie mamy na gazetę, na książkę, na lekarstwo, nie mamy służby osobistej, żadnej rozrywki, wytchnienia, święta. Ale to wszystko głupstwo. Może nawet lepiej zapracować się fizycznie do stanu roboczego bydlęcia — żeby nie myśleć o tej nienawiści, która nas otacza.
— Chłopów?
— Nie — polskiej administracji! — szepnęła.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/134
Ta strona została uwierzytelniona.