Wrócili na kolację, przy której cała rodzina ledwie miała siłę na parę słów rozmowy, — tak byli zmęczeni pracowitym dniem.
— Jednakże nie dorównamy nigdy chłopom, — rzekł Niedobitowski, odprowadzając doktora na spoczynek, — oni jeszcze mają siłę całą noc paść konie po szkodach, albo jechać kraść drzewo z lasu — a my padamy i zasypiamy jak drewna. Lękam się, że nie sprostamy nowym życia warunkom.
I śmiał się, odchodząc.
Nazajutrz spożył doktór samotnie śniadanie, bo wszyscy byli przy pracy. Niedobitowska gotowała obiad dla rodziny i czeladzi, Maniusia z dziewką obrabiały zagony na warzywa, chłopcy byli w polu, Niedobitowski z chłopem najętym przenosili kartofle z kopca do piwnicy. Gość miał do wyboru, albo im przeszkadzać, albo iść ze strzelbą w pole. Wymknął się tedy doktór na przechadzkę, ale nie mógł się nawet w położeniu pól rozeznać, tak były zarosłe brzeźniakiem, wśród którego małe szmatki tylko były uprawne. Cztery chude szkapy bronowały, ledwie się wlokąc po roli, a przy nich na miedzy siedział Kazik, ciskając kamieniami na gawrony.
— Czekaj, zaraz ich nie będzie! — rzekł doktór, podnosząc strzelbę do twarzy.
Gdy czarne ptactwo zerwało się z wrzaskiem i odleciało, doktór rzekł z uśmiechem:
— Tak wasze strapienia odlecą, zobaczysz!
Młody popatrzał na czarną chmarę, krążącą po niebie, i odparł:
Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/137
Ta strona została uwierzytelniona.