— Podatek od inwentarzy, co w sumie z wczorajszym, stokrotnym gruntownym — połknie kartofle. Niema sposobu się dźwignąć.
Przy obiedzie Niedobitowska siliła się na rozmowę, a doktór czuł, jak daleka była od tematu teatru, książek i życia stolicy.
Widok spalonego lasu, który pamiętał w całej krasie i bujności zgnębił go też, i pomyślał, że wikt tego domu może go wprawdzie schudzić o parę funtów, ale nastrój domowy może mu stanowczo zaszkodzić na wątrobę.
Nazajutrz na spacerze w stronę wsi spotkał znowu sołtysa i poznał nawet chłopa, który przed wojną często z nim chodził na cietrzewie. Chłop go też poznał i przywitał.
— Pan doktór moją żonę wyleczył z gorączki — pamięta pan doktór?
— Pamiętam — i te cietrzewie cośmy strzelali.
— Niema cietrzewi i żonki niema. Pomarła w Rosji.
— A jakże wam teraz?
— At — odbudowalim się już — trochę bydła już jest. — Czuł doktór, że chłop mu nie powie, co myśli.
— Do dworu idziecie?
— A tak — prawie codzień gonią z gminy. Teraz dwory z gminą jedno — równość.
— Znowu podatek?
— Nie, to o zboże na stójkę. Na dwór wypadło sto ośmdziesiąt pudów.
— Jakto? Za te sześć koni?
Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/139
Ta strona została uwierzytelniona.