Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/140

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie, rada gminna naznaczyła zsypkę od dziesięciny.
Twarz chłopa — Rusina, gdy to mówił, była niezbadana w swej masce głupowato chytrej, ale doktór w tonie odczuł jakby triumf. Pożegnał chłopa i wałęsał się dalej po zamokłych łąkach, na których pamiętał stada bydła, a teraz spotkał tylko kilkanaście sztuk różnomestnych cieląt i kilka krów — a gdy wreszcie zmęczony ku dworowi zawrócił — wydało mu się to stare polskie osiedle straconą placówką, ruiną bastjonu kresowego, grobem tradycji i kultury wielowiekowej i odczuł wielki żal i złość dla tych ostatnich strażników, a zarazem bezsilność — by w nich wlać otuchę — wobec nowych prądów, praw i uchwał. Jednakże, gdy się znalazł sam na sam z Niedobitowskim po obiedzie na głazie w grabowej altanie, rzekł:
— Słuchaj, stary druhu. Mam mieszkanie czteropokojowe i praktykę solidną. Jestem zakamieniały stary kawaler i sybaryta. Ale czasami nudzi mi się w pustych ścianach. Daj mi którego z chłopców. Niech Kazio idzie na medycynę. Nie wolno ci przyszłości dzieci narażać, ani ich tu trzymać.
— Na tej dziurawej szkucie, która tonie!
— Nie. Kto tak, jak wy żyje i pracuje, ten przetrwa najgorsze. Wam tu zostać można i trzeba, ale dzieciom musicie dać wychowanie.
— To jest: twoją łaską i ofiarą.
— Mój drogi, są skrupuły, których trzeba się wyzbyć. Rozumiem, że dla was to będzie stokroć