Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/160

Ta strona została uwierzytelniona.

— Słuchajno! — zawołał Niedobitowski, — bajesz i bajesz — ale byłoby lepiej, żebyś nam dał co jeść.
— Ano, służę. Biesiada gotowa.
Maniusia już ich była poprzedziła do chaty i komin dymił. Na drzwiach ujrzał doktór pierwszy obraz — nasmarowany kredą na sczerniałych deskach.
Było to Oko Opatrzności jakby ze starego ryngrafu. Promienne oko w trójkącie i dwie dłonie sypiące ziarna.
— Gdy nie otrzymałem znikąd pomocy, oddałem Daremne w to ubezpieczenie! — rzekł gospodarz.
Chata składała się tylko z wielkiej sieni i jednej izby.
W sieni leżały drwa, kupa kartofli — jakieś narzędzia, kosze na rybę — w izbie najwięcej miejsca zajmował niezdarny, a olbrzymi piec chlebowy i komin — oraz leżak, sięgający do połowy stancji.
W kącie było posłanie, tj. rama płócienna, rozpięta na czterech słupkach, wbitych w tok stanowiący podłogę. Takiż stół i ława zajmowały ścianę pod okienkami, pozatem była półka, a na niej tualetowe drobiazgi, wiadro z wodą, miednica i ręcznik na kołku, pod posłaniem skrzynka, na posłaniu wielka poduszka i samodziałowa dera, a nad tem przypięta do białej ściany Legja Honorowa. Ściany pokrywała istna orgja rysunków kredą i węglem kreślonych z wielkim talentem i rozmachem.