Doktór je oglądał, głową trząsł, zachwycał się, śmiał się z konceptów i karykatur, a Niedobitowski stanął nad dekoracją widocznie ostatnią. Były to jakby tablice przykazań, które miast Mojżesza trzymały dwie postacie nowożytne.
— Pyffke i Pudelkiewicz — jak żywi zaśmiał się Niedobitowski.
Na tablicach było napisane: 1. Podatek majątkowy. 2. Podatek dochodowy. 3. Podatek gruntowy. 4. Podatek komunalny. 5. Podatek progresyjny. 6. Podatek zasadniczy. 7. Podatek samoistny. 8. Podatek mieszkaniowy. 9. Podatek obrotowy. 10. Podatek drogowy.
— Toć jeszcze nie koniec, — poprawił Niedobitowski.
— Nie starczyło miejsca na ścianie! Proszę do stołu.
Maniusia już zarządziła posiłek. Była wędlina, herbata i kartofle pieczone, i bukiecik fjołków na środku stołu, a najlepszy głód po tylogodzinnej wędrówce.
— Jestem na utrzymaniu siostry Leokadji. Z początku chciałem sam trochę orać i siać, ale bez budynków było to niemożliwe, a kapitał mój składał się z zegarka i rodowego sygnetu. Najgorsze, żem tu wrócił, a raczej najgorsze, żem nie zginął z innymi Bajończykami.
— Ale wreszcie co dalej będzie? — stęknął doktór.
Zapanowało długie milczenie.
— Nie wiecie? — spytał doktór.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/161
Ta strona została uwierzytelniona.