Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/167

Ta strona została uwierzytelniona.

nego dnia, rusznicę oczyścił, nabił i zaczął płoszyć strzałami gapy na owsie. Żeby opisać kunszt i mękę, z jaką ocalono tę trochę nasienia, toby była druga historja, nie mająca zresztą z rusznicą nic wspólnego.
Po paru dniach strzałów, zjawiło się do dworu dwóch policjantów polskich.
— Ma pani broń w domu?
— Mam fuzję starą.
— A pozwolenie na broń i prawo polowania pani ma?
— Nie.
— Zatem skonfiskujemy broń.
— Proszę panów, gawrony doszczętnie tu wybiorą nasienie owsa.
— Nie nasza rzecz. Powinniśmy zrobić rewizję w domu i spisać protokół. Będzie pani miała karną sprawę.
Gromadka kobiet i stary Polak z Białorusi słuchali tego milcząc. Tylko oczy ich, wlepione w srebrne orzełki na czapkach policjantów, były pełne wyrazu, aż wreszcie, w źrenicach tej kobiety, córki powstańca, zaszkliły się łzy — i bez słowa otworzyła przed polską władzą drzwi domu.
— Proszę — rewidujcie panowie, rzekła odchodząc. Policjanci jednakże zabrali tylko strzelbę, a na odchodnem rzekli łaskawie do starego:
— Żeby uniknąć sądu i kary, niech się pan zaraz zwróci do starostwa i dostanie pozwolenie na broń, wraz z kartą łowiecką.
— Przecie panowie zabrali broń.