Zaprzyjaźniliśmy się na dalekich wycieczkach moich po tym pustym, ubogim kraju, o którym Sienkiewicz wspomina:
„Dał dla córeczki szlachcic Hołota
Dziegciu pół beczki, wiunów garnuszek,
Grzybów wianuszek i lechę błota.“
A ma ten kraj wiele ciekawości w roślinach, przelotnem ptactwie i borowych zwierzętach, i wiele mi psy pomogły w tych wycieczkach. Czasem, gdy im się polowanie nie powiodło, zwłaszcza jesienią, gdy ptak już lotny, a zwierz śmigły — psy przypominały misę i udawały pilność w oszczekiwaniu podwórza. Bywał wtedy częsty skweres, przy liczeniu drobiu i potłuczonych garnkach od mleka i bywały egzekucje — o ile psy dały się złapać, co się rzadko zdarzało.
Otóż pewnej nocy, gdy porządkowałam zielnik, posłyszałam skrobanie do szyby.
Domek był mały, niski, okno prawie przy ziemi. Patrzę — za szybą stoi Duglas i oczywiście melduje coś ważnego.
Oczy mu się jarzą, uszy nastawione, zęby na wierzchu...
Rozbudziłam wuja. Namruczał zaspany i zmęczony, ale po chwili wstał, ubrał się, wziął wiązkę kluczy od stodoły i obór — pałkę dobrze sękatą i wyszliśmy na podwórze. Duglas już na ganku czekał i merdając ogonem powiódł nas — ale nie na gumno, lecz w stronę sadu.
— Do węgierek chłopaki się dobierają — mruknął wuj.