Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/221

Ta strona została uwierzytelniona.

A wtem ukazał się i wikary z kościelnym. Zapalono świece, rozpoczął się nieszpór. Lud ścichł, zasłuchany, zahypnotyzowany żałobnym pomrukiem psalmów. Ten dwugłos od ołtarza mówił za nich do Tego, co wszystko słyszy. Przez okna bezszybne, przez wyłomy murów wicher tylko wtórował. Dawidową skargę powtarzała każda dusza, każde serce, zburzona świątynia, spalone ludzkie gniazda, ziemia zniszczona, wszystkie sieroce i wdowie serca, bólem wielmożne.
Pan Jóźwikowski niedaleko drzwi się zatrzymał, dzieci przykucnęły mu u nóg i posnęły zmorzone. Ludzie nie zagadnęli go, ani się zbliżyli, każdy swoją troską zajęty, a zresztą we wsi przyjaciół nie miał, choć od dziesięciu lat kolonję z wiatrakiem kupił, potem przy chałupie sklep kolonjalny założył i trzymał stronę wsi przeciw księdzu i dziedzicowi we wszelkich sporach i kwestjach sąsiedzkich i gminnych. Wtem usłyszał pan Jóźwikowski za sobą prędki krok i pośpieszne oddechy. Obejrzał się. Dziedzic to był, siwy tęgi mężczyzna i dwóch paniczów wyrostków. Zmoczeni byli, obdarci, bez czapek. Poklękali na chwilę, ale dziedzic długo nie wytrwał, wstał i rzekł szeptem:
— Dzieci trzeba do gromady odesłać, co się tu nam mają plątać i piszczeć. U mnie tego już ćma jest w czworaku. Jasiek odprowadzi i wasze, dobrze?
— Dziękuję panu. To dwór ocalał?
— Ano, ściany stoją niektóre, bez szyb. Zresztą zabrali konie, bydło, spalili stodołę, rozgrabili co