Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/225

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie żal. Dla chłopców dobra szkoła będzie. Na żebry mi nie wolno iść, zostać musimy, niech głowę łamią, jak wytrwać.
Na drodze zatrzymał się furgon. Panicze wyładowali zeń taczki i szpadle, w ciemności zapiszczał kobiecy głos.
— Tatusiu, przywieźliśmy chleba i herbaty dla księży i tych, co tu robią.
Zamigotała latarnia, parę postaci wynurzyło się z mroku, panicze zmieszali się z pracującymi, panienka rozstawiła w kruchcie kosze i dzbany. Zaczęła się ożywiona gawęda przy posiłku.
— A co! — huczał kanonik — za parę godzin kościół będzie uprzątnięty i rano odprawimy jutrznię. Siła w nas jest? co?
— Mamusia wszystkich prosi do dworu na posiłek. Już trzy kotły rozkarmiliśmy i znowu warzą. Dzieci śpią, kobiety rajcują. Taki u nas tłok, jak na odpuście. — I śmiała się. A ten śmiech jakby zarazą przeszedł po znękanym tłumie. Zawtórował basem kanonik:
— Jeszcze na złość Szwabom radosną Jutrznię odprawię. Bo to tylko uważcie, ludzie, co to za dobra rzecz, ta wojenka kochana. Pan Jóźwikowski dzwonnikiem jest, panicze gnój taczkują, dziedzic ochronę ufundował, panienka kartofle obiera, dziedziczka w kotle warzy, chłopcy po polu szwabskie szkapy łapią, baby z sąsiadkami się nie swarzą, chłopaki i w nocy bydła po haszczach pilnują. A wszyscy pospołem — wiecie, co my zrobimy?