Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/227

Ta strona została uwierzytelniona.

— Z krowami w las uciekliśwa. Ja i Józek.
— A ileście uratowali?
— Kanonickie trzy i Kacprów i Błażejów i młynarską, i Karasków jałoszkę. Gonili nas Miemce i strzelali, aleśmy w haszcze zapadli i do tej pory przeleżeli. Józek nogę wykręcił na wykrocie, to mnie posłał, coby się do wsi dowiedzieć.
— Naści chleba i sera, zjedz i wracaj. Pójdzie z tobą mój młodszy i Stacho Karasek, to Józka we dwóch do dworu przyniosą, tam mu nogę naciągną. A ty rankiem krowy bliżej dworu podpędź, to je kobiety podoją, dzieci mlekiem pokarmią, a potem znowu je w las chowaj. Paszy im tam dostarczymy ukradkiem. — Dziedzic tak skomenderował, i młodszy panicz nie śmiał się odezwać z protestem, że jak żyje, w taką ćmę i porę po lesie nie chadzał. Obejrzał się na Stacha Karaska i poszli, a dziedzic dodał: — Jeśli ta nawała resztek mi nie rozgrabi, to paszy dla tych kilku sztuk przez zimę starczy. Ochronka będzie miała mleko! — zaśmiał się do kanonika.
— Mówię wam: kochana wojenka, zacne Szwaby. Nie będą dworscy wsiowego bydła fantować, jeszcze je wyżywią. A Jawornica jak była tak i będzie.
Ludzie się wzięli znowu do uprzątania rumowisk. Jakiś prąd mocy powiał po duszach, chrobotały zajadle łopaty, szparko toczyły się taczki i śmielszy szedł rozhowor.
— Kartofle tom tak zakopał, że i djabeł nie odnajdzie. Trochę szmat też kobieta ukryła.