Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/238

Ta strona została uwierzytelniona.

Osadnik wypił wody i chwilę jakby się namyślał.
— Psia krew! — zaklął. — Taki mi się dzień udał. Ta baba mnie też spotkała. Wlekło się to wpół żywe i coś skamlało. Jakbym co winien był, że siedziała u Moskali — jakem tu za Ojczyznę krew lał!
Zapalił papierosa i do drzwi się skierował.
— Przeklęty, podły kraj. Wlazłem na robactwo i błoto! Żegnam pana.
Wyszedł, ale raz jeszcze zajrzał.
— Nie będzie dziwa, jak pan umrzyka z baby znajdzie jutro przy jakiej pryzmie szabru.
Dróżnik naciągnął kożuch, wyszli z nim i chłopi.
— Daleko była? — spytał odjeżdżającego osadnika.
— Przy zawrocie do wsi! — krzyknął, konie zacinając.
Późną nocą dróżnik przywlókł „panią z Kudry“ i odegrzał przy piecu. Rano powlekła się znowu, choć jej nie wypędzał.
Ale nawykła zachodzić do budki; siadywali często wieczorem w mdłem świetle lampki i milczeli. On fajkę palił, ona patrzała błędnie w płomień. Nie mieli żadnych spraw przed sobą, a za wiele za sobą.
Czas się kolebał leniwie w tym zatraconym kraju. Wsie się odbudowały, zagony uprawne znaczyły coraz szersze wstęgi wśród chwastów i zagajów. Przyrastało bydła po pastwiskach, na szosie coraz częściej turkotały wozy.