Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/42

Ta strona została uwierzytelniona.



II.

Poszłam naprzełaj przez łąki do Baby Silichy po radę, bo mi jeden pień pszczół zmatczał i uparcie hodował trutówkę.
Poza stodołą jej osady spotkałam najmłodszego jej syna, Marka, koszącego koniczynę.
— Pochwalony. Baba zdrowa? — pytam.
— Na wieki! Ojoj i jak! — śmieje się. — Aż tu słychać, jak mego Stefana karze.
Trafiłam przed chatę na wymiar kary. Baba odpasała fartuch i trzymając małego wnuczka za koszulinę, siekła go wiązadłami fartucha (tak zwanemi „kiezkami“) po plecach i niżej. Dzieciak ryczał, a baba powtarzała za każdym razem:
— A nie bij słabszego, a nie bij słabszego!
Wierząc święcie w praworządność Baby Silichy, czekałam cierpliwie, nie prosząc łaski dla winowajcy. Wreszcie baba puściła dzieciaka, który chlipiąc pobiegł za stodołę do ojca, opasała się fartuchem i wróciła do swej prząśnicy. Dwoje starszych wnucząt, dziewczynki, cichutko, pokorniutko obierały kartofle na obiad.
— Pochwalony Jezus! — pozdrowiłam obrzędowo.
— Na wieki, amen! Przysiądźcie, proszę!