I oto w blask ten wynurzyły się z boru trzy postaci — jedna piesza, dwie konne — i stanęły o kilka kroków. Po chwili pieszy zbliżył się jeszcze bardziej i bystro obejrzał obozujących.
— Wy, ludzie, skąd? — zagadnął.
— Rozpraw się z nim, Bartoszu — rzekł ten, który był ich pierwszy dojrzał, i wyciągnął się napowrót u ognia.
Przed pytającym stanął chłop pleczysty, rosły, potężny, w sukmanie długiej, w czapce na ucho.
— Od Jasnej Góry idziewa.
— Glejt od komendy macie?
— Od samej najwyższej.
— A dokąd idziecie?
— Do Warszawy.
— Zbiegi?
— My!
Chłop podniósł ramię z rozmachem, w garść plunął i skoczył do pytającego.
Tamten się w bok usunął, obejrzał się na konnych. Już tylko jeden jeździec został na drodze, drugi oddalił się, zapewne po sukurs.
Pozostały, nieruchomy, upiorny, w swym ciemnym płaszczu i pikelhaubie, okropnym głosem warknął po niemiecku:
— Spokojnie, języka zasięgnąć, wybadać! Nie mają broni. Mamy czas.
Pieszy zwrócił się do chłopa. Podawał mu cygaro.
— Nie chciałem ubliżyć. Zbiegów pełne drogi. Proszę podać imiona, pokazać glejt, damy jeszcze eskortę. Widzę, że księża są wśród was?
Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/74
Ta strona została uwierzytelniona.