Jesienią smętną, z gościńca od Warszawy, w noc gwiezdną i cichą — gromadka wędrowna stanęła pod wałami Jasnej Góry.
Było zrazu kilku — wreszcie przybyło jeszcze kilku — wtedy się porachowali.
— Bartosza niema! — rzekł Naczelnik.
— Owom jest! — głos z gościńca odpowiedział.
— Spóźniłeś się.
— Z moim raportem mi nie spieszno! — chmurno Bartosz szepnął.
— Ale na Radę czas wielki! Jam do Majestatu suplikę słał, bo periculum in mora! — rzekł ksiądz Piotr. — Rozkaz do wszystkich był?
— Mnie doszedł u Krechowiaków! — rzekł Książę.
— Mnie w Wilnie! — rzekł Adam.
— Mnie na Kresach! — rzekł Naczelnik.
— Mnie w Warszawie! — rzekł majster Jan.
— Wszyscyśmy są. Prowadź, księże Piotrze — westchnął Bartosz.
Ruszyli. Pod dłonią Skargi rozwarły się odrzwia kościoła, przeszli mroczne wnętrze, stanęli w Kaplicy.