Była garbata, malutka, kulawa, o żółtej cerze, kolących czarnych oczach i nazywała się — panna Róża. Jakiś psotny chłopak przezwał ją panna Głóg i to do niej przywarło.
Urodziła się, żyła i była w dworku drewnianym przy bocznej uliczce małego miasteczka. Przy dworku był sad, a raczej kilka starych grusz, które, kwoli rodzajności, opasywano słomianym powrósłem w noc Bożego Narodzenia, i kęs warzywnika. To był cały jej dziedziczny po ojcach majątek. Po śmierci rodziców oddała w najem dwie izby, sobie zachowując jedną, dwuokienną, z widokiem na uliczkę. Słonko od świtu do wieczora spoglądało przez te okna na samotną kalekę i jej bardzo szare bytowanie.
Upośledzone ciało urobiło na swój obraz duszę. W duszy też wszystko było słabe, ułomne, pokraczne. I nie dziw! Gdy była malutka, naigrawały się z jej kalectwa dzieci sąsiadów, w szkole przedrzeźniały ją koleżanki i koledzy; gdy dorosła, zrozumiała, że nie było dla niej miejsca w żadnych godach życia. Skazana była na samotność, na poniewierkę, na urągowisko.
Zrazu płakała w cichości i słabości bezradnej; potem łzy słone i gorące przekształciły się w żółć,