— Poświecę! — zaśmiał się Olesza, krzesząc płomyk zapalniczki.
W szparze ukazało się oko, i wnet wybuch głosu:
— Jezus, Marja! Panicz. Korniło odsuwaj belkę!
— A szczo! Kazau ne strelaty na marne! — odparł flegmatyczny głos — i wnet ciężki trud z odsuwaniem belki obronnej.
Gdy się drzwi rozwarły, w sieni świeciła już lampka, i jakaś postać kobieca wielka i koścista porwała w objęcia Sewera.
— Paniczu! Paniczu! Paniczu! — łkała.
— Ojciec? — spytał.
— Świeć Panie jego duszy! Umarł zeszłego roku, przed samem najściem bolszewickiem.
— A brat?
— Z tyfusu umarł — zaraz jak Niemcy przyszli. Saturnina bolszewicy zabili, jak dworu nie dawał palić! Zabili — i dwór spalili!
— To któż tu ostał?
— Ano, ja i Korniło — i mała moja, Sabina, i dwie baby i głuchy Juchim. Siedzim i bronim. Mało której nocy nie napadają — granica tuż — za Stybłem — ot! Ach, paniczu!
Objęła go znowu za ramiona, patrzała przez łzy, które dziwnie wyglądały na jej ostrej, surowej twarzy.
Wędrowcy poczuli zmęczenie — kres swej wytrzymałości.
— Dajcie spocząć! — szepnął Sewer.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/96
Ta strona została uwierzytelniona.