Strona:Maria Rodziewiczówna - Rupiecie.pdf/115

Ta strona została przepisana.

bochenku chleba i kawałku słoniny jesienią, gdy bito wieprze, i po garści wełny, gdy latem strzyżono owce.
Pod tym względem umiał rachować i pamięć miał bajeczną. Doszedł też do bajecznej w swym fachu doskonałości. Nie robił nigdy szkód swą trzodą — upasał ogromną ilość sztuk sam jeden — i znał, pamiętał, czyje i ile pasał. Zresztą był zupełnie głupi.
Całe lato, po całych dniach, był w polu i na nogach, zupełnie obojętny na skwar czy deszcz — nigdy długo nie ustał na miejscu, ani umiał iść wolno, zawsze podrygiwał i biegł truchtem, pogwizdując, pośpiewując, gadając do świń i owiec, jakby go mogły rozumieć, a wieczorem, nieodmiennie, gdy wśród tumanu kurzu trzoda jego wpadała w wioskową ulicę, rozlegało się potężne palenie z bata i głos Niechoczki:
— Hurra, hurra! idzie czereda i ja, jej starszyna!
Krzyczał, gwizdał, pohukiwał i biegł w końcu, skacząc i śmiejąc się na całe gardło.
Wiadomo — jak głupi. Bo i czego miał się weselić? Nagie ciało, spalone na cegłę, świeciło mu z pod podartej koszuli, parcianki wisiały w strzępach — a był taki