Strona:Maria Rodziewiczówna - Rupiecie.pdf/116

Ta strona została przepisana.

próżniak, że choć umiał i miał czasu do syta, nie uplótł sobie nowego kapelusza, ani postołów.
Codzień wieczorem wstępował na wikt do innej chaty. Zasiadał do wieczerzy wraz z drugimi i słuchał gawęd z życia rodzinnego i wiejskiego. Słuchał, jak głupi — a gdy się najadł — odzywał się, jak głupi.
Gdy mówiono, że kto zachorował — mówił, śmiejąc się:
— Moi wszyscy zdrowi i żywi.
Gdy słyszał, że gdzieś ludzie się pobili, że coś komuś ukradziono, że ktoś miał sprawę w sądzie, że komu koń lub bydlę zdechło, odzywał się:
— W moim narodzie czuj duch, nie wolno bić się, i mnie nikt nie bije, bo ja bat trzymam — aha! I nie śmie mnie nikt okraść — nie dam się. I sąd dziś miałem i wygrałem — i bydełko moje zdrowe!
Czasem się drażniono z nim i wyciągano na gawędę, żeby się śmiać.
— No, a co ty masz do ukradzenia? Powiedz, spróbujem.
— Spróbujcie! — i pluł wtedy bardzo zgrabnie i daleko przez zęby, z charakterystycznym świstem.