Strona:Maria Rodziewiczówna - Rupiecie.pdf/124

Ta strona została przepisana.

ruchomy, z rękami opartemi na rączkach narzędzia, patrzał w błękitną dal powietrza, jakby czegoś słuchał. A ludzie, patrzący nań, mówili:
— Głupi Choczka skowronki liczy!
Izba Choczki, pusta latem, zimą stawała się przytułkiem wszelakiego tałatajstwa i biedy.
Jedni się wpraszali, inni lokowali się bez pytania nawet. Zwykle jakaś energiczniejsza baba brała na siebie obowiązki gospodyni, a wszyscy czerpali z komory gospodarza bez zbytnich skrupułów. Poco się skrupulizować, kiedy Choczka każdemu był rad i każdego nowoprzybywającego witał, jakby rodzonego.
To też utarło się we wsi przysłowie dla wdów, dla starych dziadów i bab, dla chorych, którzy ciężyli rodzinom:
— Do Choczki tobie pora iść!
Cała ta czereda napełniała izbę po brzegi, ale zachowywała się spokojnie, bo Choczka nie znosił swarów, i pod tym jednym względem — w chacie swej umiał rygor utrzymać.
— Chcesz — jedz, pij, śpij, grzej się — tylko się nie swarz!