Strona:Maria Rodziewiczówna - Rupiecie.pdf/135

Ta strona została przepisana.

Wieczorem trzoda wróciła bez Niechoczki. Ktoś mówił, że go widział u kołowrotu wsi — wpędzał tabun na ulicę, a sam na łąki zawrócił; inni dowodzili, że owce same przybiegły.
Nazajutrz nigdzie Niechoczki nie znaleziono — musiano szukać innego pasterza, nikt się nie zgadzał, bo czas był roboczy. Ledwie z trudem zdano trzodę w opiekę dwojga dzieci, ale takie to było pasanie — ciągłe szkody i zguby. O nikim tyle nie gadano we wsi, jak o „głupim“. Jedni go żałowali, drudzy klęli, a wszyscy byli ciekawi, coby się z nim stało. Człowiek przecież nie może zginąć jak kot lub pies.
A przecież Niechoczkę znaleziono tylko wypadkiem.
Za wiejskiemi polami i łąkami były góry piaszczyste, nagie, tylko kilka krzywych sosenek, w krzaki rozpełzłych, tam sterczało.
Nikt tam nie chodził, bo i poco? Nic tam nie żyło, ani rosło, ani się lęgło. Otóż raz chłop tam zaszedł, żeby wyrąbać sosenkę i zobaczył stare, opuszczone oddawna lisie nory. Było dużo wylotów piaskiem prawie zaniesionych — a z głównego, najszerszego,