Strona:Maria Rodziewiczówna - Rupiecie.pdf/159

Ta strona została przepisana.

mąż do Warszawy, stary pan doczekał się wnuków siedmiorga. Sam jeszcze zdrów i krzepki — zostawił rządy synowi, do niczego się nie wtrącał. Chował pszczoły, karmił ryby w stawie, sad miłował — czytał — i na wnuki patrzał.
Wszyscy mu winszowali pociechy z dzieci. On, pykając fajeczkę, słuchał pochwał bez zapału.
— Pewnie, pewnie! — mawiał — syci są, rozumni, zrobili karjery tamci, ten majątek podwoił kulturą. Bydło ma, stodoły murowane, dreny, poręby. Ho, ho! Ludzie rozumiejący interes. Aż się dziwię, skąd tacy u mnie!
Nie można było się dorozumieć, czy go to cieszy, czy martwi.
Zresztą nigdy synowi w jego postępach rolnych nie sprzeciwiał się — i tylko raz spór mieli — właśnie o ten stary lamus.
— Trzebaby, ojcze, tę ruderę uprzątnąć — rzekł syn.
— Poco?
— Gorzelniaby tam miała najlepsze miejsce, bo staw blisko.
— Lamusa dla gorzelni ruszać nie dam.