Strona:Maria Rodziewiczówna - Rupiecie.pdf/170

Ta strona została przepisana.

Dopiero po paru dniach zrozumiał, co to znaczyło, gdy mu ojciec powiedział, że zdecydował się wysłać go na studja zagranicę.
— Koszt straszny! Nigdybym nie zebrał na to, ale dziadek się uparł — dołożył. Wprawdzie te nauki nie dadzą ci tutaj karjery — i nie uchronią od wojska, ale co robić. Sam sobie jesteś winien.
Chłopcu rozszerzyła się pierś, wstąpiła weń otucha. Poleciał szukać dziada. Znalazł go znowu w lamusie. Tym razem nie broń czyścił, ale przesuszał jakieś stare ubrania i materje.
W wiosennem słońcu odżyły lite pasy, galony sczerniałe, wzorzyste adamaszki. Były stroje kobiece ze sztywnych materyj — i wyblakłe stare mundury, złotogłów i grube sukno, drelich i aksamit.
Stary pan je rozłożył, rozwiesił — i chodził od jednego do drugiego, uśmiechając się z lubością.
— Dziaduniu! Te dwie szable już wiem, na co poszły — zawołał chłopak.
— A ja jeszcze nie wiem. Przekonam się, jak wrócisz człowiekiem. Ostrożnie, nie szastaj się, bo mi co rozrzucisz.
— Czego tu niema w tym lamusie!