Strona:Maria Rodziewiczówna - Rupiecie.pdf/187

Ta strona została przepisana.

lokatora, bo i Wołodię zabrał Makarewicz sobie do pomocy i na mieszkanie. Borucki, jak zwykle, dzień spędzał w „kamerze“, wieczorem pisał — w dworku było pusto i cicho.
Pewnego wieczoru przybiegł Wołodia.
— Wiecie, do stanu przyprowadzili z powiatu jakichś buntowszczyków — na posielenie tutaj.
— Co gadasz — czy to u nas Sybir! Pewnie aresztanty etapem idą.
— Nie, jej Bogu — tu zostaną. Trzech — takie bure sukmany mają i pasy — nie tutejsze. Z Polszy buntowszczyki — mówił prystaw.
— Awantura, jeszcze jakie rozbójniki — miasteczko podpalą. Słyszysz, tatku!
— Słyszałem. Mówili w policji, że przyjdą. Tu ich zesłali na cały rok.
— Kto oni tacy? Co zrobili?
— Uporne uniaty z Siedleckiej guberni.
— Gdzież to? — spytała Emilka.
— Głupia ty! — pochwalił się Wołodia. To w Prywiślińskim kraju.
— To oni nie ruskie już, a jakie?
— Ruskie — ale nie chcą do cerkwi chodzić, i przysięgać. Bez wiary żyją.