Strona:Maria Rodziewiczówna - Rupiecie.pdf/188

Ta strona została przepisana.

Nic nie rozumiała Emilka, ale uspokoiła się, że te aresztanty miasteczka nie podpalą.
Nazajutrz zobaczyła ich na rynku. Był jeden stary suchy, poważny dziad, jeszcze jak dąb krzepki, był średnich lat mężczyzna o łagodnej twarzy i wyrostek może szesnastoletni. Mieli na sobie świty, wyszyte na kołnierzu, pasy rzemienne, włosy krótko przycięte, brody golone.
Patrzało im z oczu coś tak szczególnego, że ludzie z Wołczni jak na dziwo się gapili.
Chodzili zupełnie wolno — mogli robić, co się im podoba, tylko nie wolno było odejść z miasteczka. Znać było na nich wymęczenie więzieniem i drogą — ale nie znać było wstydu ni strachu. Ledwie przenocowali, już pytali roboty. Stary był bednarz, młodszy na rymarstwie się znał, chłopak ze starym się trzymał, krewny snać był.
Miasteczko o niczem innem przez dni kilka nie mówiło, tylko o buntowszczykach z Polszy, potem ucichło.
Pewnego wieczora, Emilka podając wieczerzę Boruckiemu, opowiedziała, że stary u nich na robocie był, beczkę na kapustę narządził i pytał, czyby ich na kwaterę nie