Strona:Maria Rodziewiczówna - Rupiecie.pdf/191

Ta strona została przepisana.

brakło. Pochylał się ku staremu Wołodia i dyszał, i oczy mu gorzały.
A obok, w alkierzyku, Borucki stary siedział nad aktami — i słyszał każde słowo.
A czasem Wołodia o pieśni prosił — i ogarniała pieśń cały dworek, że pod okna zaglądali sąsiedzi, i czasem która z mieszczanek ośmieliła się w sień i do kuchni przyjść posłuchać.
Pewnego dnia przyjechał do Boruckich jakiś dworak i spytał, czy u nich mieszkają unici.
Dowiedziawszy się, że gospodarze katolicy, stał się rozmowniejszy — i opowiedział, że pani przywiozła z Warszawy jakąś posyłkę dla Bazyla Panasiuka.
— To i w Warszawie wiedzą o nich i o Wołczni! — zdziwiła się Emilka.
— Ho, ho — w Warszawie wszystko wiedzą — z Warszawy wszystko idzie.
— A pan może też z Warszawy?
— Nie, ja z pod Wołkowyska. We dworze za ogrodnika służę, — Skowroński Józef moje nazwisko.
Doczekał się Bazyla i został na wieczór.
W posyłce odzież była i bielizna, i trochę grosza i książki — i listy.