Strona:Maria Rodziewiczówna - Rupiecie.pdf/206

Ta strona została przepisana.

A Marcin zaśmiał się i powiada:
— Słuchaj, Tomasz — mądryś i bogaty. Jak ci źle będzie i ciężko — to przyjdź do mnie. Ja ci dam radę i pomoc — bom ci brat!
I pobrzękując nożykiem o gwóźdź w kieszeni — poszedł gwiżdżąc — ku swej jałowej górze!
Była właśnie wiosna i minęła — nastało lato i przeszło znojne — cicha jesień osnuła pajęczyną ziemię, kiedy Tomasz spotkał na jarmarku brata w miasteczku. Chodził wśród ludzi — gapił się, przysłuchiwał targom, swarom, narzekaniom i śmiejący zawsze, niefrasobliwy i wesół, gwizdał, w oczy dziewczętom zaglądał, każdemu coś śmiesznego rzekł, i tak się bawił ludźmi.
Tomasz markotny, bo targ na bydło był zły, a on tabun cały miał na sprzedaż, powitał go jednak uprzejmie.
— Marcin — żyjesz jeszcze! Jakże ci tam — narosło złoto na Skalni? Zamek budujesz?
— Witaj bracie. Dobrze mi. Gradu nie miałem — jak wy tu w dolinie. Zamek już gotów, ogień go nie weźmie — mam ci też tabun bydła, co sam sobie paszę na zimę