Strona:Maria Rodziewiczówna - Rupiecie.pdf/245

Ta strona została przepisana.

mia, rwąc mróz i śniegi, aż tumanami pary okrył się cały Ciemniew, aż kotłowało po topielach.
W samą Noc Wielką, gdy z kościoła dzwony wołały na rezurekcję — owych sześciu straceńców wyszło do roboty. Mieli stalowe łopaty i topory, i mieli straszną moc w sobie. Pożegnali się na rozstaju i wpadli w mgły, każda dwójka brnąc na swój posterunek.
Szare, nieprzebyte tumany mgieł wisiały nad Ciemniewem. Błądzili ludzie, do kościoła nie mogąc trafić, błądzili — szukając zpowrotem domu. W tumanach coś huczało, trzaskało, wyło, szumiało. Kto żył, chronił się do ciepłych i zacisznych izb, zamykał drzwi i okiennice — czekał, czekał ze strachem ranka.
Ledwie szarzało, gdy rozległ się z kościoła dzwon na trwogę. Bliżsi, odważniejsi — wyszli na to hasło — wnet tłum biegł ku plebanji i huczał, jak huczy żywioł. Jedni lecieli na miejsce, gdzie stała plebanja, inni do gęsiej sadzawki. Dzień przedzierał mrok mgieł, i ujrzeli dwóch ludzi na tamie, rozrywających zajadle ziemię i gruz, drących tę przeszkodę ramionami zbrojnemi w topór i łopatę. Tłum zawył, rzucił się ku nim.