Strona:Maria Rodziewiczówna - Rupiecie.pdf/247

Ta strona została przepisana.

— Nie ratujcie! Osady woda zajmuje!
Tłum się sekundę zawahał. Napróżno wołał szynkarz, sekunda wystarczyła. Z rykiem, jakby triumfu, bryzgając błotem i pianą, woda runęła w przerwę. Uderzyła o szynk, podniosła się, odstąpiła jakby dla rozmachu, runęła raz i drugi, za każdym razem wyżej.
Za trzecim razem błysnęły na szczycie ciała ludzkie, trzy — jakby po śmierci brały jeszcze szturmem tę ostatnią zaporę, zatrzeszczały spojenia domostwa — runęło. Fala wystąpiła na groblę, żywi odstąpili przerażeni, porwała tylko trupa zastrzelonego szewca i poniosła za towarzyszami.
Tłumy odetchnęły. Osady były ocalone. Woda przez te trzy otwarte wrota szła potężna, hucząca — na niziny poza Ciemniewem, pruła coraz głębszy, szerszy nurt, ściągała do niego ze wszech mokradeł odwieczne pleśnie i mchy, tworzyła z bagien jedną arterję życia.
Dzień stał się jasny. Potężny, wiosenny wicher zniósł mgły, i ujrzeli ludzie rzekę, coraz wspanialszą, czystszą i spokojniejszą. A za nią, na przerwanej grobli stało kilku z gromady, i wołało o czółno.