Strona:Maria Rodziewiczówna - Rupiecie.pdf/266

Ta strona została przepisana.

— Jakże to! — pomyślał. Miałem iść prosto, krzynę w górę — a tom w dole, a gościniec jak wąż się wije. Kędym to zaszedł?
Jakże z temi ciężkiemi sakwami pod tę górę się drapać — i stai nie ujdę. A żebym je nawet zostawił — to z czemże wrócę, czem się pochwalę? Toć moja dobra służba cała w tem złocie. Toć moje wszystko. I poco wracać? Nie głupim motyle łapać i śpiewać, nie głupim w trąbę dąć. A choćbym chciał — już nie potrafię. Odpocząć mi się chce. Pójdę jeszcze krzynę przed siebie — sam sobie dworzec uczynię i będę panować. Ludzie jeszcze kędyś idą, zobaczę dokąd.
Dźwignął się i poszedł. Ciężyły mu nieznośnie złotem wypchane sakwy, powoli się posuwał, odpoczywał często — bo i do czegóż miał się kwapić — służby i zarobku nie szukał, nic nie potrzebował.
Wszyscy, co z nim tą drogą szli — jak on się nie spieszyli, jak on przeważnie objuczeni byli, zmęczeni, zadumani i milczący. A droga nudna była, płaska i szara, bez żadnych już rozstajów — jedna.
Zdziwił się Maciek i ucieszył, gdy nagłe za sobą śpiew posłyszał — aż się obejrzał.