Strona:Maria Rodziewiczówna - Rupiecie.pdf/30

Ta strona została skorygowana.

— Jest, i dyrektor fabryki przeznaczył do niego swe konie, ale będzie chyba tylko dla formy.
Weszli do jadalni. Staruszka robiła herbatę, ubrana w czerń, którą wczoraj sobie poszyła, spokojna; chciała się nawet do syna uśmiechnąć, ale nie zdołała, kurczowo zadrgała twarz tylko.
— Już dziewiąta, a Ławrynowicza niema! Spóźni się! — rzekła.
— Ot i jest! — zerwał się Włodarski, wyjrzawszy oknem.
Od furty szedł barczysty, elegancko ubrany mężczyzna, za nim dwóch ludzi niosło spore kufry.
Po chwili nowo przybyły wszedł do jadalni i przypadł do kolan staruszki. Nie płakał, przez chwilę nie mówił nic, tylko jej ręce całował.
A potem ozwał się drżącym głosem:
— Depesza o chorobie nie zastała mnie w domu, a po tej drugiej zabawiłem dwa dni, żeby sprawy uporządkować i już nie potrzebować wracać.
— Już nie odjedziesz?
— Jakeśmy postanowili. Bodajem tylko potrafił tem się stać, czem on był!