Strona:Maria Rodziewiczówna - Rupiecie.pdf/57

Ta strona została przepisana.

ludzi. Idźcie do tego złego ducha, niech on z was zbójców robi.
Ho, ho, ale już nie te czasy były, żeby Glon coś ważył w osadzie. Jeszcze biedniejszy mu zmilczał, ale te poobwieszane orężem próżniaki na jego słowo odpowiadali zgóry:
— Stul pysk, gburze i smoluchu!
Doszło to wreszcie do serca Glona, doszło do wątroby. I któregoś dnia ognisko swe kuzienne wodą zalał, skórzany fartuch odpasał, kuźnię zamknął, wziął z chaty wędkę na ryby, i choć sam letni czas roboczy był, poszedł nad rzekę.
Znaleźli go tam parobcy — poczęli wołać o pługi, o kosy, ale Glon odparł:
— A cóż mi to za niewola. Chłopcy przerobili się na rycerzy — smyki na kawalerów turniejowych, rolniki na kasztelanów — to wolno kowalowi rybakiem być? Co? Nie! Niech Grek wam wszystko robi — orzcie i koście jego mieczami i nożami! A swoim panom powiedźcie, że Krzysztofor Glon poprzysiągł, że ogniska nie rozpali, ni młota, ni kleszczy do rąk nie weźmie, aż mu te same rycerze nie przyniosą tych swoich blach greckich — żebym je przekuł na lemiesze!