Strona:Maria Rodziewiczówna - Rupiecie.pdf/71

Ta strona została przepisana.

pów jednego, co jeszcze jęczał — tego wodą ocucił, rany mu obwiązał — i tego pytał:
— Gdzież rycerze? Może to być, by wszyscy legli?
— Pijani byli, śpiący byli, znienacka nas opadli. Legli wszyscy — może nieco w niewolę wzięli.
— A niewiasty, a starce, a dzieci?
— Pognali w pętach — na hańbę, na niewolę! Może kto uszedł, może kto się skrył, może kto jeszcze żyje! Szukaj, szukaj — ja, ja już odchodzę. A ty, Glon — tym, co zostali, nie daj oręża!
I z tem słowem umarł.
Długo Glon szukał życia w trupach, długo słuchał, czy kto się w gruzach nie odezwie — a wreszcie jął zmarłe grzebać, gorzko płacząc. Aż dopiero trzeciego dnia po owej strasznej nocy sądu na tych, co mieczem wojowali — z zarośli jak kuropatwięta, którym starkę ubito — wypełzło kilkoro dzieci, z głodu i strachu nieprzytomnych. Nakarmił je Glon chlebem, który znalazł w zgliszczach, odchuchał je i ułaskawił, i choć słabe i wątłe były to ramiona, kazał im sobie w grzebaniu pobitych pomagać, i rycerskie oczy piaskiem zasypując wciąż im powtarzał: