Strona:Maria Rodziewiczówna - Rupiecie.pdf/80

Ta strona została przepisana.

Aż oto, gdy mijał figurę u rozstaju, wstała z głazu, który tam leżał, kobieta i zawołała na niego:
— Gospodarzu dobry, podwieźcie mnie krzynę!
Chciał minąć obojętnie, ale spojrzał na nią, i tak mu się jakoś litościwie zrobiło w duszy, że stanął.
Kobieta lekko skoczyła na wasąg, i ruszyli.
Konie parsknęły wesoło, zastrzygły uszami, a wreszcie zarżał prawy kasztanek, jakby na ochotę, choć błota miał w kolana, a wyboje bezdenne.
Jan się obejrzał na kobietę; uczuł chęć do rozmowy.
— Zdaleka wy? Nie tutejsza?
— Z dalekiej dali idę. Miejsca sobie szukam.
— Toście w złą stronę zaszli. Tu wam chleba nikt nie da, bo sami nie mają. Ot, nahodowali kamieni; nic tu więcej niema u tych hultajów.
— Niebożęta biedne! Twardy mają żywot — odparła litościwie kobieta. — Przecie i kamienie miłować można.
— A toć miłują, miłują, chowają i szanują. Żadnego nie uprzątną! — zaśmiał