Strona:Maria Rodziewiczówna - Rupiecie.pdf/83

Ta strona została przepisana.

modre i słodkie a wesołe, i twarz jako jakie kwiecie cudne, i szła od niej jakaś lubość i rozradowanie, jako od rozkwitłej na wiosnę czeremszyny. Dzieci wlepiły w nią oczy, a ona na nie skinęła, i jako słowo rzec, tak już przy niej były, i na kolana się wgramoliły, i do piersi przypadły, śmiejąc się i świergocąc. A za dziećmi i matka podeszła, i poczęły z sobą coś szeptać. Dziewka, która przędła, opuściła wrzeciono i słuchała owych głosów i śmiała się, a parobek, który wszedł właśnie, konie oprzątnąwszy, dorzucił drew w komin i rzekł:
— Ogrzejcie się. Narąbię dla was cały sążeń!
Jan na nic nie zważał. Wysypał na stół pieniądze z trzosa i rachował.
A wtem drzwi skrzypnęły i wszedł sąsiad. Popatrzał na białe srebro, i westchnął, a pozdrowiwszy, zagaił:
— Wiecie, Janie, podatki zbierają.
— Wiem, co mi za kłopot. Na swoje mam.
— Wiadomo, i więcej macie. Pożyczcie mi, a to ostatnią krowę zabiorą.
— A tyś mi pomagał kamienie zbierać?
— Na swojem zbieraliście!