Strona:Maria Rodziewiczówna - Rupiecie.pdf/88

Ta strona została przepisana.

Ale wprędce wśród pracy i zabiegów zapomnieli o gościu, i nikt go więcej we wsi nie widział.
Nastała zima, i znowu raz, gdy Jan z miasteczka z targu wracał, przyplątał się do niego pies siwy, i aż do chaty za wozem przybiegł i na podwórzu został.
Nikt go zrazu nie zauważył, bo w chacie było coniemiara niepokoju i trwogi o dzieci, które tegoż dnia pochorowały się na szkarlatynę. Zaznały wtedy drogi spasłe Janowe konie, poszło ze skrzyni sporo grosza, ale nadarmo, bo jednego wieczoru oboje dzieci pomarło. W izbie zawodziła matka ponuro, siedział milczący Jan, a za oknem pies przybłęda wył i skowyczał.
Wywieźli na cmentarz dzieci; do zarażonej chaty nikt nie wstępował; gospodarze jakby poniemieli; czeladź uciekła, bojąc się choroby. Wśród głuchej zimowej nocy — czasem pies przybłęda zaskomlał żałośnie. Jan go przepędzał, kamieniami w niego ciskał, nikt go nie karmił, zimował na dworze, ale z osady nie było sposobu go się pozbyć. Podrzucał mu wreszcie Jan trutkę, na pętlę chciał pojąć: pies trutki nie brał, pętli uchodził, ale wracał i nocami skowytał.