Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/101

Ta strona została skorygowana.

wer już był z powrotem. Po prawicy ojca siedział obok Maryjki. Jasna jego, krótko ostrzyżona głowa, zarost, miastowa odzież wyróżniała go z pośród rodziny. Rozalka chętnieby się cofnęła, ale było już poniewczasie.
— Pochwalony Jezus Chrystus — pozdrowiła.
— Rozalka, czy upiór? — krzyknęła Maryjka.
— A to dziw takie odwiedziny — dodał Andrzej z przyjaznym uśmiechem.
— Do chleba i strawy prosimy — rzekł Jan stary.
Wawer wstał z miejsca obyczajem światowym.
— Usiądźcie — poprosił.
— Jeszczeby — oburzyła się Maryjka. — Macie, jak dla jakiej królowej, miejsca ustępować? Zmieści się koło mnie.
— Dziękuję — rzekła dziewczyna. — Przepraszam, żem wieczerzę przerwała. Do gospodarza mam interes.
— To gadaj dziecko.
— Darujcie, że was do sieni pofatyguję.
— Oho, aż takie sekrety — zaśmiała się Maryjka.
Stary wstał i do czarnych sieni za nią wyszedł.
— A tam kto stoi na dworze? — zagadnął.
— To ja, ojcze, Marcinek!
— A ty, z aresztu! Bracia twoi nawet tej nazwy nie znali, a ty mi wstyd i hańbę do chaty nanosisz. Złodziej Karewis, włóczęga, szelma! Chodź tutaj! Bili cię w gminie rózgami, skosztujesz ojcowskiego rzemienia! Chodź bliżej! Słyszysz?