Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/102

Ta strona została skorygowana.

Rzemienny swój pasek jął odpinać, gdy wtem dziewczyna za ręce go porwała, przechyliła się doń i szeptem prędko, urywano parę słów rzekła... Kołodziej nieruchomy, milczący słuchał, ręce puściły koniec rzemienia. Nic nie powiedział. Parę kroków do nieruchomego Marcinka postąpił, na rozwichrzonej głowie spracowaną dłoń położył, potem schylił się nisko i włosy te pocałował.
Chłopak do kolan mu padł i łkał z radości. Ojciec go podniósł i wciąż po głowie gładząc, do izby z nim wszedł.
— Maryjko — rzekł — chłopak z biedy wrócił... Daj mu miskę strawy, a potem odzież czystą i bieliznę.
— Nie z biedy, z aresztu — Andrzej gniewnie wtrącił.
— Powiedziałem z biedy — i basta! Jak ja nie karzę — wam do niego zasię!
Umilkli wszyscy, tylko Wawrer się odezwał wesoło:
— Ojciec na starość ze srogości ustąpił. Jak my w jego latach byli, inny rygor rządził. Dziękuj Bogu Marcin, żeś wtedy jeszcze w kołysce królował.
— Inne czasy, inny rygor — Jan lakonicznie wygłosił, siadając znowu na ławie.
— Siadaj i ty Rozalko — powtórzył z widoczną ujmą w głosie.
— Dziękuję, nie głodnam. Zostańcie zdrowi!
— A dalibóg, nie puszczę! — zawołał Wawer, zrywając się i zastępując jej drogę.
— Uciekacie, jakbyście do wrogów przyszli.