Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/106

Ta strona została skorygowana.

— Jeszcze zabawię — odparł. — Prawo na ziemię gotowe, ale ojciec uprosił, bym jeszcze drzewo na budowlę kupił i na miejsce dostawił. Trzeba staremu dogodzić, żeby bardzo nie lamentował. Nudno tu, ale nic nie poradzisz.
— Bezczynnemu zawsze nudno.
— Mnie dziw, żeście z miasta tutaj wrócili.
— Czemu dziw? Jako do matki, wracałam, do swojej chaty, jako do rodziny, do swoich ludzi. Obczyzna mnie gniotła, jak grobowy kamień... Chłopską mam naturę — nie taką, jak wy.
— Bo was serce ciągnęło. Kochanie zostawiliście. Żebym ja dziewczynę wybraną odjechał, tobym też wrócił.
— Kochanie różne bywa.
— Wasze dobre! Wam z oczu patrzy, że miłować umiecie. Uroda od was aż bije!
W ciemności oczy mu zabłysły. Spostrzegła to, obejrzała się i przyspieszyła kroku.
— Szkoda was dla Jurgisa Szwedasa.
— Czemu? Chłop on, jako ja i pracowity i stateczny.
— Lubicie go?
— A czemu nie? Szanuje mnie i nigdym od niego złego słowa nie posłyszała. Ot i do Szlugurisów zawrotka, bywajcie zdrowi.
— Nie śpieszy mi się. Może Jurgis pod oknami u was wystawać, możecie wieczorem u Rufina bywać, to mogę i ja was do chaty odprowadzić.
— Idźcie swoją drogą, a ja swoją. Mnie takiej