Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/107

Ta strona została skorygowana.

kompanji nie trzeba. Idźcie do Magdalenki bałamuctwa prawić.
— Mnie do was ochota. Nie zostanie znaku, jak mi buziaka dacie.
— Wstydu nie macie tak gadać, narzeczonym będąc.
— Bóg wysoko, a panna daleko! — ze śmiechem odparł.
— Tak wam się zda, a mnie inaczej. Idźcie swoją drogą.
— Pójdę, jak na swojem postawię.
Dziewczyna naprawdę się zlękła jego zuchwalstwa i złych oczu. Już prawie biegła, a on nie ustawał. Minęli całą wieś, dochodzili do jej chaty. Stanęła u furtki zdyszana.
— Odejdźcie sobie — zawołała gniewnie.
On zamiast odpowiedzi wpół ją ramieniem ogarnął, do twarzy się pochylił. Podniosła wtedy rękę i dała mu ognisty policzek.
— Precz! Do Niemkini, zaprzańcze! Do miastowych dziewek! — zawołała głuchym od złości i zmęczenia głosem.
Zachwiał się odrazu, ale taki zawzięty, nie puścił jej. W jedną żelazną dłoń obie ręce uchwycił i jak w kleszczach, ścisnął. Teraz była na jego łasce. Odchyliła twarz, ale on ją w szyję, we włosy całował, nic nie mówiąc.
— Puśćcie! — zaczęła, wydzierając się z sił całych.
— Nie męcz się próżno — rzekł. — Było po woli, na prośbę buziaka dać. Bijesz, za to po niewoli pocałuję.