W ów dzień dworskiego żniwa ze wzgórka swego widział ich wszystkich, jak na dłoni. Rozróżniał twarze kosiarzy, poznawał kobiety, słyszał słowa pieśni:
Kto nie zaostrzył wczas kosy
I nie skąpał wśród rosy,
Temu suchą wiatr trawę
Sprzątnie jak przez zabawę.
Hulajże, koso, hulaj!
Do kwiatów się przytulaj!
Powoli zaczął schodzić ku rzece. Przebrodził ją, na pole wszedł, zbliżył się ku pracującym.
— Podiek Dewo! (Pomagaj, Boże!) — pozdrowił.
— Mógłbyś i ty mnie pomóc, bom od machania i śpiewu dech stracił — zaśmiał się Szluguris.
Zaśmiali się wszyscy kosiarze.
— A toby on nam nogi poucinał! Pewnie, jak żyje, kosy w garści nie trzymał.
— Trzymać trzymałem, będzie temu lat dwanaście. Andrzej zaświadczy. On mnie uczył.
— Miałeś czas zapomnieć — odparł brat, zatrzymując się, by kosę poklepać.
— A dajno! Spróbuję... — zaśmiał się, podchodząc.
Obejrzeli się ciekawie wszyscy.
On kosę ujął, zamachnął, śmignął raz i drugi.
— A doprawdy, zdatny! — chwalono. — Ino się prędko zmęczy, bo nie zwykł.
— Poczekajcie, nim powiecie — odparł urażony.
Zrzucił surdut i stanął, jak reszta w kamizelce i koszuli. Tylko koszulę miał bielszą i krawat ze złotą piłeczką, która migała w słońcu. W szeregu miejsce