Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/126

Ta strona została przepisana.

— A co? Nasza prawda! — zawołał, stając na nogi.
— A twoja! Własnąś skórą wieś uratował! — zaczęto krzyczeć.
— Nie skórą, jeno sierścią! — odparł, dotykając głowy i twarzy.
Nawet brwi i rzęsy miał posmolone, a na ramionach i rękach czarne opalenizny. Śmiał się jednak lekceważąco.
— Zagoi się do wesela. Nic to. Zgliszcza jednak, szwagrze, pilnujcie, bo złe to i zawzięte. Do trzech dni nie stłumicie.
Do pogorzeli przystąpił i oglądał ją z triumfem.
— Ty, bestjo! — zawołał, kamień w środek zgliszcz rzucając. — Chciałaś ludziom ich węgły i pracę wziąć. Niedoczekanie twoje! Łykaj teraz wodę!
Obstąpili go gospodarze, za ręce ściskając i dziękując. Rósł w dumę stary Jan i rozmiłowanemi oczyma wodził za swoim bohaterem, Szluguris i Bakutis częstowali go tabaczką, winszowali pociechy, a Jurgis Szwedas głos podniósł i, pokazując Niemca rówieśnikom, rzekł:
— Dziw wam był, że on tam na świecie do takich zaszczytów i dostatków doszedł rękami ino i głową. Ot, czemu? Mogli my wszyscy tam w ogień pójść, a on jeden strzymał. Zatem go na plecy wziąć i do Butkisa zanieść trzeba! Hej, chłopcy!...
Porwano Wawra z ziemi, i tak jak był, w strzępach koszuli i czarnego od dymu, tak go nieśli ulicą wśród śmiechów i wiwatów. I on się śmiał, rozbawiony i dumny. Tłum za nimi pociągnął, nawet Szwedasy,