Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/128

Ta strona została przepisana.

— A chodź żywo! Nie będę ci łóz liczyć, ani do chlewu zamknę! — wołał doń brat wesoło.
— Ja wiem — chłopak odparł. — Ale tam konie same, jeszcze w szkodę wpadną.
— Nic to! Dziej się, co chce! Tyś nie na koniucha zdatny, ale do czegoś lepszego. Naści, pij, a proś Boga, by cię ojciec ze mną w świat puścił, boś mi cały brat i krwią i odwagą!
Marcinek, czerwony z dumy, wypił, ale dłużej bawić nie chciał i choć go nie puszczano, jak wąż się z pośród gromady parobków wywinął i do koni uciekł. Chciano go ścigać, ale stary Jan nie pozwolił.
— Służbę niech szanuje, uszanują go ludzie — rzekł.
Zaczęła się tedy uciecha, ogłuszająca traktament wrzawa. Według programu spojono Wowra, tak, że go potem parobcy na ręce wzięli i do chaty odnieśli późnym wieczorem.
Nazajutrz już wytrzeźwiony do Szwedasów rano poszedł. Pogorzel jeszcze dymiła, a gospodarze nad stratą biadali, popioły zostały z wonnego siana, budowli nie mieli za co postawić. Siostra opowiedziała mu to z płaczem, bo mężczyźni do roboty z kosami poszli, nie chcąc na zgliszcza patrzeć. Chwilę z nią pogadawszy, Wawer do kieszeni sięgnął i storublową asygnatę kobiecie za gorset wetknął:
— Weź to — rzekł. — Chowaliśmy się razem, toć nie opuścimy w złej chwili. Nie dziękuj, Barbikie! Cobym ja za brat był, żebym, mogąc, was nie poratował!...