— Pan Lorenz lubi wieprzowinę z kapustą — szepnęła tonem arcyczułym.
— I owszem! Lubię i ja. — Chodźmy, chłopcze!
Kapitan stracił swą swobodę i werwę. Ukłonił się w milczeniu i wyszedł ze swoim chlebodawcą.
Humor mu wrócił w knajpie dopiero. Matschke umyślnie wiódł go przez całą długość sali, prezentował znajomym i zawistnym; witano go hałaśliwie.
— Skąd, gdzie, jak? Czy to ty we własnej osobie?
— Broń Boże, to nie ja, ale latający Holender — odpowiadał ze śmiechem, zamieniając uściski dłoni z kolegami.
Nareszcie usiedli. Naprzeciw nich Bruck, antagonista Matschkego poznał kapitana i zakrył się ostentacyjnie gazetą.
— Może pan potrzebuje fernambuku, panie Bruck! — spytał go dobrodusznie Matschke.
— Oddawna zaniechałem podobnych drobnostek. To nie interes dla mnie — była opryskliwa odpowiedź.
— Kto chce być bogatym, żadnym interesem nie pogardza — wygłosił Matschke sentencjonalnie.
— Już jestem bogaty.
— Wielkie słowo! Winszuję! — trącił swój kufel o kufel Lorenza.
— Prosit!
— Prosit!
Wypił, oblizał się i rzekł:
— Bogatym zostać łatwiej, niż bogatym pozostać. Pamiętaj to sobie chłopcze. Koń ma cztery nogi, a upada; człowiek ma dwie i łatwo może się potknąć.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/13
Ta strona została skorygowana.