Pewnej niedzieli po nabożeństwie nastąpiło poświęcenie kapliczki Karewisów. W przeddzień ustawiono ją u źródełka, na granicy ich posiadłości nowej. Zdaleka biła w oczy, taka była świeżutka, biała, smukła. Za szkłem ustawiono też figurki świętych patronów w jaskrawo malowanych szatkach. Zachwycano się robotą Rufina. On sam nie był na miejscu. Daleki to był kurs dla jego nóg połamanych a zbiorowisk ludzkich ze wstydliwą nieśmiałością unikał, jakby oczu zdrowych widokiem swego kalectwa nie chciał urażać. W niedzielę jednak zawlókł się do kościoła, a gdy po mszy proboszcz w komży tylko, poprzedzony przez chłopaka z krzyżem i organistę ze święconą wodą, wyszedł z ludem, co go wnet ogarnął i towarzyszył ku wsi, rzeźbiarz pod ścianę się usunął i tylko ze smutnym uśmiechem za gromadą tą okiem pogonił, zcicha ich pieśni wtórując:
Codzień zrana
Rozśpiewana,
Chwal, o duszo, Maryję.
Cześć Jej świątkom,
Cześć pamiątkom,
Codzień w niebo niech bije!
Już za bramą byli, gdy się z tłumu jeden oddzielił, obejrzał i powrócił. Wawer to był.