Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/145

Ta strona została przepisana.

trącam go kijem, potem nogą: ani drgnie. Piersiami do ziemi leżał, a twarz miał aż na ramię wykrzywioną. O Jezu! Grejczius, czy co? Porywam go za ramiona, trzęsę, a ta głowa, to tu, to tam, niby dzwon się kołacze. Takci na skórze tylko się trzymała. Jakem w twarz spojrzał, tom nieludzkim głosem krzyknął a włosy mi stanęły na głowie: była to twarz do ludzkiej niepodobna, umazana krwią i błotem, z językiem wypadłym a oczami w słup stojącemi. Rzuciłem trupa w kałużę krwi, co mu się gardłem wytoczyła; rzuciłem konie i jak warjat uciekałem. Z początku w gminie to mnie nikt nie zrozumieć nie mógł. Zdziwili się ludzie, straż, policja, cała wieś. Uprzątnęli go i śledztwo okrutne poszło. Wodzili mnie po sądach, trzęśli kraj cały, trupa nawet z grobu wydobywali i krajali. Kurhan też obszukali starannie, studnię odwalili, trzymali po więzieniach moc ludzi a cały ten kram niczem się skończył, bo i kto od umarłego czego się dowie, albo nocne moce złe zwojuje. Nie daj, Boże, je spotkać a broń Boże, zaczepić!
Po zgromadzeniu jakby zgroza przeszła. Milczeli wszyscy, dziewczęta żegnały się trwożnie. Tylko Rufin był spokojny i Rozalka. Rzeźbiarz nisko głowę skłonił i chodem i palcami kwiatki w murawie gładził i muskał; dziewczyna w ów straszny Piłkalnis, rysujący się wdali, zamyślone oczy wlepiła.
A wtem milczenie Wawer przerwał.
— Nie zła moc, ale ludzie tego szewca ubili — rzekł.
— Poco? Biedny był i z nikim sporu nie miał.
— Kto to wie?... Niby to biednych nie mor-