Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/155

Ta strona została przepisana.

rzał i wiedział, co niosę i jak powietrze, nie było po mnie śladu, a za trzecim razem tom całkiem zrozumiał rzecz i odtąd gotówem za tę sprawę nie skórę, ale głowę nałożyć. Zobaczycie!
— Uchowaj, Boże, podobnego nieszczęścia! Głowa twoja potrzebna ziemi i pilnować jej powinieneś. «Bądźcie chytrzy, jako wężowie» powiada pismo. — I to ci powtarzam i zawsze powtarzać będę. Uklęknij teraz.
Marcinek ukląkł a stary wstał, podniesioną jego rękę na książce starej położył i podawał mu słowa:
— Ja, Marcin Karewis, za świadka mając Boga i tu obecnych, przysięgam, jako z duszą całą, myślą i siłami staję w służbę Szkaplerza żmujdzkiego na życie całe, ślubując sprawie swej wierność, starszym swoim posłuszeństwo, braciom swoim pomoc, ludziom obcym milczenie. Jeślibym niewiernym się stał i zdradził, ukaraj mnie, Boże nasz, ukarzcie mnie ludzie, co te moje słowa słyszycie. Amen.
— Amen — powtórzyły trzy głosy.
Stary chłopca z ziemi podniósł, szkaplerz czerwony mu na szyję włożył i jak brata ucałował. Pozostali uczynili to samo. Wówczas zobaczył ich i poznał Wawer.
Był to stary Szwedas i Rozalka.
— Co czynić każecie? — spytał Marcinek głosem uroczystym, dziwnym przy jego chłopięcej postaci.
— Będziesz słuchał dziewczyny tej, mądrej a dobrej. Będziesz od niej ogniwem dalszem łańcucha — bardzo długiego, którego ja sam początku ni końca nie znam. Bóg z tobą, Karewisie młody! Może,