Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/158

Ta strona została przepisana.

ucichło, znikło, rozwiało się a w głowie Wawra zostawiło wrażenie chorobliwej halucynacji.
Zaczął i on schodzić, tak zamyślony, że nie widział jak opodal jeszcze jeden człowiek, czając się do ziemi, w stronę wioski zmierzał, który ani Szwredasem nie był, ani tym obcym szlachcicem. Ze wzrokiem wbitym w ziemię i w sobie zatopiony, młody człowiek szedł powoli miedzami polnemi, wśród zagonów, ze zbóż ogołoconych. Chaotycznie mieszały mu się wrażenia doznane. Dziewczyna, którą tylekroć grubijańsko zaczepiał, chłop z pozoru nieokrzesany i ów Karewis, piętnastoletni bosy pastuch, który za granicami swej parafji świata nie znał... Mówili teraz do jego duszy dziwnym językiem, stanęli przed nim, jak ci dziedzice i obywatele szanowni ziemi, o których kiedyś Rufin mówił. Mrówki te znosiły źdźbła, pyły, igiełki sosnowe i siedmkroć większy, niż siły, ciężar wlokły do mrowiska, sypały przez lat dziesiątki kopce rojne, nie ustawały nigdy. Tak się zamyślił idąc, że zdały mu się te zagony i pola leśną rubieżą, pociętą śladami owadów a te chaty, po nich rozrzucone, mrowiskami, które miljony wznosiły, na trud zapamiętałe, przemyślne. A wtem przed nim coś zaświeciło na miedzy. Schylił się. Leżała tam książczyna mała, którą człowiek ukryty, nieznany, rzucił za siebie, jak siewacz ziarno. Dla pracowników biednych, dla bosonogich pastuszków zostawiona tam była, co, jak ptaszęta, wstaną ze słońcem i ziarno to znajdą na miedzy, na karm dla duszy. Wawer ją podniósł.
Apej żeme — (O ziemi) — przeczytał na okładce i już nie odłożył napowrót, ale schował w zanadrze.