Czasem na wierzchu mrowisk złocą się ziarna żywicy wonnej: taką mu się ta książka wydała kruszyną kadzidła...
∗ ∗
∗ |
Ukończono żniwa, na ukończeniu też była zagroda na Bubiach. Pracowano przy niej gromadnie. Wawer nie szczędził pieniędzy i poczęstunku, sam od świtu stawał do roboty, śpieszył gorączkowo, pomagali mu też chętnie sąsiedzi i krewni. Na zagrodzie bielał już komin wysoki, świeciła złocista strzecha, rosła, jak na drożdżach, stodoła i obórka.
Wszystko było dostatnie i schludne, przypominało porządkiem i skrzętnością zagraniczne folwarki, wzbudzało w patrzących zachwyt i podziw a Wawra napełniało wielką durną i lubością.
Przychodził zrana pierwszy, a odchodził ostatni, gdy już gwiazdy świeciły. Nad wyraz miłe były mu te węgły świeże, ten szmatek ziemi, przygotowany pod pierwszy zasiew nowego właściciela. A tymczasem dnie i tygodnie biegły niepostrzeżenie i aż się przeraził pewnego wieczora, obrachowawszy sumiennie czas, między swoimi spędzony. Miał to być tydzień odwiedzin, a zmienił się na cztery miesiące i trzy dni już tylko brakło do Szydłowskiego odpustu Narodzenia Matki Boskiej.
Listy od Matschkego przestały dochodzić. Zapewne, obrażeni śmiertelnie, nie chcieli się więcej do zbiega odzywać, bo był zbiegiem i zdrajcą i niewdzięcznikiem...